Z wielkim spokojem przyjąłem zakończenie negocjacji z the_animalem na temat wyboru miejsca kolejnej prawie tygodniowej zasiadki. Wybór padł na Złoty Potok - miejsce gdzie rok temu zarówno on jak i ja ładnie kilkukrotnie połowiliśmy. To miała być łatwa i pewna zasiadka - bankowe miejsca, których ryba się trzymała od kilku lat były te same. Animal był jeszcze parokrotnie ponęcić kulkami, co całkowicie napajało optymizmem.
Po drodze zwizytowaliśmy jeszcze Niesulice skąd wspólnie udaliśmy się do miejsca docelowego. Później schematycznie jak zawsze - wypakowywanie, noszenie, rozkładanie, zanęcanie i odpowiednie wstrzelenie się w łowisko.
Po 4 godzinach mogliśmy spokojnie zasiąść w fotelach i zapoznać się smakiem "lemoniady". Pierwszy wieczór i noc minęły spokojnie. Rano jak zawsze kawka i przemyślenia, co teraz założyć na włos.
Chwile dywagujemy nad wyższością kulek X nad Y... pi...piii.ppiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii startuje z fotela, przebiegam obok swojego namiotu, wpadam na ok. 10 metrową kładkę - przebieganie po niej w czasie brania to jak zabawa z pasami na ulicy w czasie dzieciństwa z ta różnicą, że nie trafienie na "białe pole" znacznie gorzej może się skończyć. Ok. jestem na kładce patrzę na swinger - zwisa bezwładnie - myślę amur a przecież płytka zatoczka porośnięta kapelonami jest dla nich idealnym miejscem do wygrzewania się w słońcu - zresztą nie jeden raz ludzie widzieli tam wielkie cielska wygrzewające się w słońcu - branie jest na banana - więc może rzeczywiście... Wybieram luz i docinam - dziwne - mały opór jakby ryba mimo wybrania luzu zdążyła spłynąć kilka metrów w moją stronę, znowu wybieram kilka metrów luzu i czuję wyraźniejszy opór. Obserwuję wodę w odległości ok. 90 metrów ode mnie i widzę wir w wodzie i plusk na powierzchni - wyszedł na powierzchnie myślę, po czym z chlupotem kieruje się w trzcinę... Obserwuje dokładnie wodę - plusk za pluskiem i cała akcja rozgrywa się na powierzchni wody jednak ryba za mocno nie prze w żadną stronę.... Może, dlatego, że jest to ryba zwana...kaczką....Tak - jest to mój debiut w łowieniu kaczek przez chwilę przez głowę przechodzi myśl czy ja w ogóle mam pozwolenie na łowienie kaczek... Ale ok. - hol trwa dalej - za moimi plecami Animal jest wyraźnie rozbawiony całą sytuacją i na moje pytanie, co z tym dalej zrobić mówi: holuj sobie, na brzegu będziemy się martwić. No to holuje i jednocześnie myślę jak na brzegu uwolnić kaczkę z haka, ale najchętniej to bym jej nie doholował do brzegu. Zwinąłem już z 20m żyłki i kaczce udało się spiąć. Odetchnąłem...Po wyjęciu zestawu z wody zamiast kulki moim oczom ukazał się na włosie ogryzek - prawie jak po zjedzeniu jabłka. Szybka zmiana kulki i zestaw ląduje w wodzie - odetchnąłem z ulgą, ponieważ plusk wrzucanego na ponad 90 metrów 106 gramowego ołowiu na dobre wypłoszył kaczkę z zatoki. Jak się później okazało nie na długo - podziwialiśmy później piękne loty kaczki pośrodku zbiornika, i kiedy już się wydawało, że leci w przeciwną stronę nagle następował zwrot niczym wytrawnego pilota myśliwca i lądowanie przy samych kapelonach - czytaj zestawach. Jakby tego było mało kaczuszka znalazła sobie towarzystwo - "podziwialiśmy" więc jak parka z gracją nurkuje w poszukiwaniu jedzenia ( kulek ? ) w miejscu gdzie kładłem swoje zestawy. Niestety kaczkowego brania się już nie doczekałem.
Tak upłynął kolejny dzień. Jako, że brań nie było jedynym ciekawym zajęciem oprócz codziennego donęcania oraz wyciągania z toreb coraz to nowych pewniaków były nasze kulinarne przygody.
Jako, że kurek nie brakowało - stanowiły one bazę naszych posiłków.
I tak zaczynając od jajecznicy z kurkami, poprzez zupę z kurkami i sosie kończąc.
Udało się nawet znaleźć jedną samotną kanie.
W przerwie między pichceniem zdarzyły się dwa brania - jedno niemrawe, bardzo delikatne jakby amurowe zakończone pustym docięciem oraz po zmianie haka na przyponie z Pelzera na Gamaki drugie z wolnym odjazdem - niestety; co dziwne; z takim samym efektem jak poprzednie.
W następnym dniu na swoim łowisku zobaczyliśmy łódkę z jak się okazało później z "karpiarzami". Pływali niedaleko jednego z naszych miejsc łowienia dobre 15minut i wychyleni za burtę obserwowali dno. W międzyczasie dowiedzieliśmy się, że prawdopodobnie są to jedni z tych, karpiarzy, którzy z tą naszą pasją i zasadą C&R mają niezbyt wiele wspólnego. Jak twierdziło kilka osób wiele łowionych przez nich ryb nie trafiało niestety z powrotem do wody... Goście Ci byli na tyle mili, że nie reagowali na żadne słowa z naszej strony. Jak nam później doszło do uszu jako, że zajęliśmy im miejsce w ramach wysokiej kultury i koleżeństwa z bracią karpiową postanowili "donęcić" nam łowisko jakimś syfem - ten fakt pozostawię bez komentarza. Skomentuje jedynie to, że Animal łowi na tej wodzie w tym właśnie miejscu od kilkunastu lat i niejednego karpia stamtąd wyjął i wypuścił - tylko pytanie czy zdołały się one uchować. Do tego doszły jeszcze opowieści o kłusolach, którzy stawiają sieci na tym zbiorniku. Jak się później okazało - chyba słuszne, w którąś deszczową noc światła na wodzie było co dziwne bardzo dużo a i jakiś samochód przemieszczał się po drodze przy jeziorze zaskakująco często.
Przez trzy kolejne dni dzień "umilał" nieustannie padający deszcz - choć momentami słowo padający jest tutaj bardzo delikatne.
I tak minęła kolejna noc ostrego bębnienia w namiot. Piwo całkowicie poszło w odstawkę bo komu by się chciało przy takiej pogodzie chodzić tyle razy za potrzebą, za to na rozgrzewkę w ruch poszła wspominana wyżej "lemoniada" - jak się okazało z herbatą też była dobra. Tutaj spotkał nas kolejny zawód - po dwóch deszczowych dniach skończyła się herbata... Żeby zobrazować ilość wody, która spadła z nieba postanowiłem zrobić fotkę łodzi, która stała zacumowana do jednego z pomostów.
Deszczowe dni minęły na planowaniu następnej zasiadki oraz podsumowaniu tej. Zmieniający się wiatr, wariujące ciśnienie tylko utwierdziły nas w przekonaniu, że z siebie daliśmy 100% i więcej zrobić nie można było.
W ostatni wieczór dopiero zaobserwowaliśmy na wodzie jakieś ruchy. Kilka spławów ładnych karpi i stadka amurów u Animala oraz niedaleko mojej zatoczki pokazało się również kilka amurków, które spłoszyłem nęcąc napawały nas nadzieją, że ostatnia noc coś zmieni. W końcu naprawdę zamarzyliśmy o porządnym braniu - o, które podczas deszczu po cichu mieliśmy nadzieję, że nie nastąpi. Może to trochę dziwnie brzmi ale wyobraźcie sobie 3 dni ulewnego momentami deszczu i spanie w ciepłym śpiworku w dość wygodnym wyrku z usypiająco uderzającymi o poszycie namiotu kroplami deszczu kończące się nagłym braniem w środku nocy co jest równoznaczne z wyjściem na obfity deszcz i temperaturę 8stopni w krótkich spodenkach i krótkiej koszulce. Nawet jeśli udało by się założyć szybko kurtkę to i tak hol karpia nawet pięcio kilogramowego z ponad 90 metrów przez licznie porastające zbiornik zielsko nie należał by do najbardziej przyjemnych rzeczy. Mimo tego brania się nie doczekaliśmy.
Jedyne co umilało tą deszczową zasiadkę było obserwowanie otaczającej nas przyrody. Najpierw karmiliśmy myszki - jak się okazało po dogłębnej analizie rzeczywiście się tam znajdowały i co najważniejsze nie były białe.... Skórki od boczku oraz inne kąski, które spadały na ziemie stanowiły dla nich nie lada przysmak.
Czasami również zerkały na nas wiewiórki z pobliskich drzew. Te wyśmienite akrobatki bardzo ciężko było jednak "ustrzelić aparatem".
Prawdziwą atrakcją były jednak zaskrońce korzystające z mojej kładki jeśli tylko na chwilkę przestawało padać. Zaobserwowaliśmy w sumie 3 sztuki, z których jeden był już naprawdę słusznych rozmiarów - prawdopodobnie widzieliśmy go tutaj już w zeszłym roku. Próbowaliśmy go nawet nakarmić - niestety kulką fresh fish Dynamita "pogardził". Za to udało się go uwiecznić na licznych fotografiach.
Później już tylko pakowanie i droga do domu - mimo, że w głowie już rysował się plan kolejnej zasiadki...
Czarnyy
STRONA GŁÓWNA => WYPRAWY